Alessandro Michele na pokazie Gucci – jak donosi „Elle” – pokazał smoki i modelki noszące odlewy swojej własnej głowy. Milan Fashion Week zadrżał i otworzył szeroko usta, oczy wytrzeszczył ze zdziwienia. Generalnie zszokowany raczej powiedział „fuj” niż „wow”. Mieszanka kolorów, stylów i warstw odpłynęła gdzieś w siną dal, bo jak tutaj na stylizacji skupić wzrok, jak tu głowa pod pachą i smok gdzieś nieopodal?! Projektant stwierdza w wywiadzie: „Jesteśmy doktorami Frankensteinami naszych czasów”. I koniec. Nie podoba się, to nie patrz. I co z tym fantem zrobić?
A ja sobie myślę o dronach Garbaczewskiego, telebimach Klaty, nagiej Stanisławie Celińskiej u Warlikowskiego i stwierdzam: ludzie, czy Wy nie chodzicie do teatrów, na performance, do opery??? Właściwie wcale nie zajmuje mnie to, czy Michele zasługuje na manto czy pogłaskanie po główce, w której urodziły się TAKIE rzeczy. Interesuje mnie to, czy jesteśmy gotowi na sztukę czy „sztukę” (prawidłowe zakreśl) i jak sobie racjonalnie i emocjonalnie z tym radzimy. Im jestem starsza, tym bardziej czuję, że zbliżam się do oklepanej teorii pt. nieważne, czy dobrze czy źle – niech mówią! Mnie nie zachwyca. „Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca”. A jednak niektórzy tego nieszczęsnego Słowackiego czytają. Ba, czytają nawet Gombrowicza. Ci, co mają twarz skalaną myślą. Peanów na cześć Michele’a bym nie tworzyła, lecz do piekła faceta też nie wysyłam.